Rozziew pomiędzy pierwotną wizją a obrazem dzisiejszej Polski lokalnej jest tak ogromny, że chwilami powątpiewam, czy plan i jego realizacja mają ze sobą coś wspólnego
Z trudem i rozgoryczeniem przychodzi mi postawić kropkę nad i, ogłaszając szokującą niektórych opinię, że w tej chwili nie możemy już mówić o samorządzie gminnym w ogóle. Zachodnioeuropejski standard cywilizacyjny fundamentu demokracji zamieniliśmy po prostu w samodzierżawie". Gminy to udzielne księstwa z własnymi kacykami?
Mamy w gminach władzę jednego człowieka: wójta, burmistrza lub - w wypadku dużych miast - prezydenta.
Zawdzięczamy to rządowi SLD-PSL. Już w 1994 r. Sejm zdominowany przez posłów SLD i PSL uchwalił ustawę o bezpośrednim wyborze: wójta, burmistrza i prezydenta, jednak skutecznie zawetował ją prezydent Lech Wałęsa. W 2001 r. koalicji SLD-PSL udało się już bez przeszkód wcielić te rozwiązania w życie.
Frekwencja z kadencji na kadencję maleje. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci całkowicie uniezależnili się od rady, niektórzy nie przychodzą nawet na jej posiedzenia. Jeden burmistrz z Dolnego Śląska szczyci się tym, że od 12 lat nie był na posiedzeniu rady.
Chcielibyśmy do Zachodu, ale duchowo bliżej nam do tych "cywilizacyjnych" wzorców, które skłonne są powierzać całość spraw publicznych "mężom opatrznościowym", wodzom i natchnionym przywódcom, zamiast wytrwale, w stałej współpracy z innymi ucierać stanowiska i uparcie osiągać wspólnie ustalone cele.
Rady są dla burmistrzów balastem
- Bardzo często słyszę od nich takie zdanie: rada jest balastem, bo nie bierze żadnej odpowiedzialności. Ja rządzę jednoosobowo i jednoosobowo ponoszę odpowiedzialność, nawet jak będę siedział w więzieniu, co już się niejednokrotnie zdarzyło. To jest jakaś tragifarsa, że można w Polsce rządzić miastem z więzienia!
A przecież Europejska Karta Samorządu Lokalnego, którą Polska ratyfikowała w 1994 r., mówi wyraźnie, że społeczności lokalne rządzą się za pośrednictwem rad, którym podlegają organy wykonawcze.
Coś tam jednak rada może, np. zarządzić referendum w sprawie odwołania burmistrza.
- Może, ale to jest bardzo trudne. Rada nie kontroluje burmistrza poprzez budżet, bo nawet jak nie uchwali budżetu proponowanego przez burmistrza, to i tak ostatecznie uchwali go regionalna izba obrachunkowa. Rada może nie udzielić burmistrzowi absolutorium z wykonania budżetu, jak ostatnio zdarzyło się w Łodzi, ale niczym to nie skutkuje. Kontrola finansowa w samorządzie jest raz na cztery lata. Prof. Michał Kulesza mawiał, że już od dawna mamy z powrotem znane z PRL "rady narodowe" z radnymi bezradnymi.
Burmistrzowie mają swoje "dwory" w postaci urzędów gminy.
- To kolejny grzech reformy: jeszcze Sejm kontraktowy zdecydował, że nie będzie stanowiska dyrektora miasta, a na czele urzędu gminy stać będzie sekretarz wykonujący zadania wskazane przez wójta. Kontrolę nad administracją gminy znów sprawuje nie rada, tylko wójtowie, burmistrzowie i prezydenci.
Tymczasem oddzielenie polityki od administracji to podstawowy standard europejski. Są politycy z wyboru, którzy nadają kierunek, strategię, ale do tego mają profesjonalny, odpowiedni aparat, wykształcony, podnoszący swoje kwalifikacje. W gminie nastąpiło już całkowite zlanie się tych dwóch funkcji. To tak jakby premier był jednocześnie szefem kancelarii premiera i miał pod sobą wszystkich dyrektorów w ministerstwach. Tak się to nieprawdopodobnie wykoślawiło w ciągu tych 25 lat.
To wszystko spowodowało dwie bardzo negatywne rzeczy: zbyt silną, jednoosobową władzę złączoną z częścią administracyjną oraz marginalizację rad gminy czy miasta. Ludzie, którzy widzą, jaka jest rzeczywista pozycja rady, nie angażują się, nie kandydują.
Tu dotykamy sedna sprawy: lokalna władza - jak twierdzi Jacek Kucharczyk, szef Instytutu Spraw Publicznych - aż w 70 proc. się odtwarza. Niektórzy prezydenci walczą o czwartą kadencję.
- To samodzierżawie w samorządach doprowadziło do nepotyzmu i całkowitej utraty wiary przez społeczności lokalne, zwłaszcza te mniejsze, w możliwość zmiany.
Na czym ten nepotyzm polega?
- W 2001 r. prof. Jerzy Regulski, prof. Michał Kulesza i ja chodziliśmy na posiedzenia sejmowej komisji ds. samorządu, przestrzegając przed wyborami bezpośrednimi, które muszą prowadzić do nepotyzmu. Nikt nas nie słuchał. A dziś, jak żona czy mąż członka rady nie ma pracy, to burmistrz coś zorganizuje w podległej mu spółce. Dochodzi do takich sytuacji, że przeciwko radnym opozycyjnym reszta rady zdominowana przez wójta podejmuje uchwały potępiające jego krytykę. A urzędnik gminny, żeby za bardzo nie podskakiwał, może wystartować z listy burmistrza do rady powiatu. I tak to się kręci.
Ludzie to wiedzą, a jednak co wybory zwyciężają prawie te same twarze.
- Są takie badania dotyczące gmin do 5 tys. mieszkańców. Wójt w takiej gminie kontroluje - bezpośrednio lub pośrednio - do 300 stanowisk: w urzędzie gminy, jej spółkach oraz w różnego rodzaju podmiotach uzależnionych od gminy, także gospodarczo. Jak się tę liczbę stanowisk pomnoży przez członków rodzin, to zatrudnianych przez wójta wyjdzie z tysiąc osób. Do głosowania w takiej gminie jest uprawnionych ok. dwóch trzecich mieszkańców, przy frekwencji 40 proc. głosuje 2 tys. osób. W tej grupie jest ten tysiąc uzależniony od wójta. Ta grupa tworzy taki ludzki kokon zorganizowany wokół wójta, który nie jest zainteresowany żadnymi zmianami, a już w żadnym wypadku zmianą wójta. W tym upatruję największą klęskę samorządu.
W dzisiejszych czasach bezrobocia praca w gminie czy dla gminy to łakomy kąsek.
- Myśmy na początku reformy mówili, że nie powinno się dawać jakichś pensji radnym, tylko zwracać utracone zarobki, bo działalność samorządowa na świecie - z wyjątkiem USA - jest działalnością społeczną. Ludzie tam idą, bo chcą rozwijać swoją miejscowość, a nie zarobić sobie dodatkowych parę groszy. Sejm kontraktowy wprowadził jednak diety.
A co złego jest w dietach?
- Początkowo nie ograniczono nawet ich wysokości, więc już w kolejnej kadencji samorządu w latach 1994-98 pojawili się radni "dietetycy" potrafiący wyciągnąć z uczestniczenia w posiedzeniach rad i komisji nawet czterokrotność przeciętnego wynagrodzenia. Później ustawa kominowa ograniczyła wysokość diet, ale w większych miejscowościach to i tak jest ok. 2,5 tys. zł, niepodlegające opodatkowaniu. To są całkiem niezłe dochody. Taki człowiek nie ma potrzeby, żeby zmieniać cokolwiek.
W stu gminach w ogóle nie będzie wyborów, bo nie było kontrkandydatów dla obecnych włodarzy.
- Ludzie nie chcą kandydować, bo wiedzą, że i tak nie wygrają, bo jak ta grupa związana z wójtem pójdzie zwartym szeregiem - nikt z nią nie ma żadnych szans.
Demokracja to jest taki ustrój, w którym istnieje możliwość zmiany, oczywiście także kontynuacji, ale jeżeli ta kontynuacja trwa przez dwadzieścia parę lat, bo niektórzy wójtowie czy burmistrzowie to są jeszcze byli naczelnicy rad narodowych sprzed reformy to nie ma to nic wspólnego z demokracją, to raczej układ, do którego co najwyżej można dokooptować jakiegoś człowieka, ale nie można tchnąć w niego nowego ducha.
Prezydent Uszok w Katowicach już nie kandyduje, ale namaścił swojego następcę, czyli lokalny układ rzeczy zostanie zachowany. To jest bardzo niebezpieczne.
Jednym słowem, stworzyliśmy takie prawie perpetuum mobile - system, który się fantastycznie odtwarza. Może ruchy miejskie są jakąś szansą na przełamanie tego monopolu?
- One są bardzo sprytnie zbywane tzw. budżetem partycypacyjnym - daje się trochę pieniędzy, nie za dużo, i zajmijcie się tym, ale wara wam od poważnych decyzji. Te budżety to wynalazek brazylijski, nie sądzę jednak, by to było jakiekolwiek wyjście. Można tymi budżetami manipulować, w różny sposób podpowiadać, by ten, a nie inny cel został zrealizowany. To jest zabawa, okazja do szkolenia się dla młodych ludzi, bo może potem nabiorą ochoty na prawdziwą władzę i prawdziwe pieniądze. Bez zmian strukturalnych będzie to jednak tylko nalewanie młodego wina do starych bukłaków, system szybko tych ludzi zdemoralizuje.
Ludzie chcą kadencyjności, by wyrugować nepotyzm. Politycy już to wyczuli, takie partie, jak PiS, SLD i Twój Ruch, wpisały kadencyjność do programów.
- To próba zwalczania objawów choroby, a nie jej przyczyn. Nawet gdyby tę zmianę wprowadzić dziś, to zacznie ona obowiązywać najwcześniej od nowej kadencji. Większość wójtów i burmistrzów jest w wieku emerytalnym, spokojnie doczeka sobie do tej zmiany.
Wychodzi na to, że pójście na te wybory nie ma sensu.
- Trzeba stawiać na ludzi uczciwych i odważnych, którzy potrafią mieć swoje zdanie, nie wejdą w jakiś układ lokalny. Jeśli się zdarzy człowiek uczciwy, to jeszcze się to jakoś kręci.
Myśmy na początku lat 90. odbudowywali samorząd z gruzów komunizmu, później w latach 1998-99 rozbudowali go, ale po drodze weszły w życie zmiany, po których trzeba całą tę reformę zreformować. I to możliwie szybko.
Premier Ewa Kopacz zapowiedziała powstanie nadzwyczajnej komisji w Sejmie, która przyjrzy się funkcjonowaniu samorządów. Dobry pomysł?
- Przyjąłem to z radością. Aktualna komisja samorządu terytorialnego w Sejmie bardzo się boi tej nadzwyczajnej. Ta komisja od lat konserwuje ten stary układ w samorządach, konsekwentnie osłabiając pozycję rad. Ci ludzie nie potrafią tak prostej rzeczy załatwić jak janosikowe. Chcą, by było tak jak teraz, tylko trochę lepiej, czyli żeby samorządy dostały trochę więcej pieniędzy. Broń Boże zmian strukturalnych.
Jednak to, że rząd dokłada samorządom zadań, ale nie daje na to pieniędzy, jest poważnym problemem.
- To prawda, że rząd niektóre zadania spycha na samorząd, ale jednocześnie bardzo dba, by one były wykonywane według wskazówek rządowych. Przekazuje się uprawnienia, ale jednocześnie pilnuje, żeby w całym kraju wszystko było robione tak samo.
Jak można zburzyć te lokalne układy? Oddać samorządy lokalnym społecznościom? Wystarczy powrócić do wyboru wójta, burmistrza, prezydenta przez rady?
- Posłowie tego nie rozumieją. Podlegają też bardzo silnemu lobbingowi ze strony swoich partyjnych samorządowców. Wielu burmistrzów i prezydentów, którzy w 2001 r. znaleźli się w parlamencie, parło do tych bezpośrednich wyborów. A potem powrócili do samorządów, bo tam są władza i pieniądze.
Paradoksalnie ten tak atakowany samorząd powiatowy jest znacznie lepszy: starosta jest wybierany przez radę i przed nią odpowiada. Ma mniejsze możliwości manipulacji. Choć urzędy powiatowe też nie są odpowiednio sprofesjonalizowane - robi się konkursy pozorne, takie, żeby nasz wygrał.
Nic nam się w ciągu tych 25 lat w samorządzie nie udało?
- Udało. Prof. Jerzy Regulski nazwał to przełamaniem czterech monopoli państwa totalitarnego: jednolitej władzy politycznej; jednego budżetu państwa - gminy mają własne budżety; monopolu własności państwowej - zasób mienia komunalnego stanowi własność każdej gminy - i w końcu monopolu urzędników państwowych.
Stępień: Samorząd nam się wykoślawił
Rozziew pomiędzy pierwotną wizją a obrazem dzisiejszej Polski lokalnej jest tak ogromny, że chwilami powątpiewam, czy plan i jego realizacja mają ze sobą coś wspólnego
Z trudem i rozgoryczeniem przychodzi mi postawić kropkę nad i, ogłaszając szokującą niektórych opinię, że w tej chwili nie możemy już mówić o samorządzie gminnym w ogóle. Zachodnioeuropejski standard cywilizacyjny fundamentu demokracji zamieniliśmy po prostu w samodzierżawie". Gminy to udzielne księstwa z własnymi kacykami?
Mamy w gminach władzę jednego człowieka: wójta, burmistrza lub - w wypadku dużych miast - prezydenta.
Zawdzięczamy to rządowi SLD-PSL. Już w 1994 r. Sejm zdominowany przez posłów SLD i PSL uchwalił ustawę o bezpośrednim wyborze: wójta, burmistrza i prezydenta, jednak skutecznie zawetował ją prezydent Lech Wałęsa. W 2001 r. koalicji SLD-PSL udało się już bez przeszkód wcielić te rozwiązania w życie.
Frekwencja z kadencji na kadencję maleje. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci całkowicie uniezależnili się od rady, niektórzy nie przychodzą nawet na jej posiedzenia. Jeden burmistrz z Dolnego Śląska szczyci się tym, że od 12 lat nie był na posiedzeniu rady.
Chcielibyśmy do Zachodu, ale duchowo bliżej nam do tych "cywilizacyjnych" wzorców, które skłonne są powierzać całość spraw publicznych "mężom opatrznościowym", wodzom i natchnionym przywódcom, zamiast wytrwale, w stałej współpracy z innymi ucierać stanowiska i uparcie osiągać wspólnie ustalone cele.
Rady są dla burmistrzów balastem
- Bardzo często słyszę od nich takie zdanie: rada jest balastem, bo nie bierze żadnej odpowiedzialności. Ja rządzę jednoosobowo i jednoosobowo ponoszę odpowiedzialność, nawet jak będę siedział w więzieniu, co już się niejednokrotnie zdarzyło. To jest jakaś tragifarsa, że można w Polsce rządzić miastem z więzienia!
A przecież Europejska Karta Samorządu Lokalnego, którą Polska ratyfikowała w 1994 r., mówi wyraźnie, że społeczności lokalne rządzą się za pośrednictwem rad, którym podlegają organy wykonawcze.
Coś tam jednak rada może, np. zarządzić referendum w sprawie odwołania burmistrza.
- Może, ale to jest bardzo trudne. Rada nie kontroluje burmistrza poprzez budżet, bo nawet jak nie uchwali budżetu proponowanego przez burmistrza, to i tak ostatecznie uchwali go regionalna izba obrachunkowa. Rada może nie udzielić burmistrzowi absolutorium z wykonania budżetu, jak ostatnio zdarzyło się w Łodzi, ale niczym to nie skutkuje. Kontrola finansowa w samorządzie jest raz na cztery lata. Prof. Michał Kulesza mawiał, że już od dawna mamy z powrotem znane z PRL "rady narodowe" z radnymi bezradnymi.
Burmistrzowie mają swoje "dwory" w postaci urzędów gminy.
- To kolejny grzech reformy: jeszcze Sejm kontraktowy zdecydował, że nie będzie stanowiska dyrektora miasta, a na czele urzędu gminy stać będzie sekretarz wykonujący zadania wskazane przez wójta. Kontrolę nad administracją gminy znów sprawuje nie rada, tylko wójtowie, burmistrzowie i prezydenci.
Tymczasem oddzielenie polityki od administracji to podstawowy standard europejski. Są politycy z wyboru, którzy nadają kierunek, strategię, ale do tego mają profesjonalny, odpowiedni aparat, wykształcony, podnoszący swoje kwalifikacje. W gminie nastąpiło już całkowite zlanie się tych dwóch funkcji. To tak jakby premier był jednocześnie szefem kancelarii premiera i miał pod sobą wszystkich dyrektorów w ministerstwach. Tak się to nieprawdopodobnie wykoślawiło w ciągu tych 25 lat.
To wszystko spowodowało dwie bardzo negatywne rzeczy: zbyt silną, jednoosobową władzę złączoną z częścią administracyjną oraz marginalizację rad gminy czy miasta. Ludzie, którzy widzą, jaka jest rzeczywista pozycja rady, nie angażują się, nie kandydują.
Tu dotykamy sedna sprawy: lokalna władza - jak twierdzi Jacek Kucharczyk, szef Instytutu Spraw Publicznych - aż w 70 proc. się odtwarza. Niektórzy prezydenci walczą o czwartą kadencję.
- To samodzierżawie w samorządach doprowadziło do nepotyzmu i całkowitej utraty wiary przez społeczności lokalne, zwłaszcza te mniejsze, w możliwość zmiany.
Na czym ten nepotyzm polega?
- W 2001 r. prof. Jerzy Regulski, prof. Michał Kulesza i ja chodziliśmy na posiedzenia sejmowej komisji ds. samorządu, przestrzegając przed wyborami bezpośrednimi, które muszą prowadzić do nepotyzmu. Nikt nas nie słuchał. A dziś, jak żona czy mąż członka rady nie ma pracy, to burmistrz coś zorganizuje w podległej mu spółce. Dochodzi do takich sytuacji, że przeciwko radnym opozycyjnym reszta rady zdominowana przez wójta podejmuje uchwały potępiające jego krytykę. A urzędnik gminny, żeby za bardzo nie podskakiwał, może wystartować z listy burmistrza do rady powiatu. I tak to się kręci.
Ludzie to wiedzą, a jednak co wybory zwyciężają prawie te same twarze.
- Są takie badania dotyczące gmin do 5 tys. mieszkańców. Wójt w takiej gminie kontroluje - bezpośrednio lub pośrednio - do 300 stanowisk: w urzędzie gminy, jej spółkach oraz w różnego rodzaju podmiotach uzależnionych od gminy, także gospodarczo. Jak się tę liczbę stanowisk pomnoży przez członków rodzin, to zatrudnianych przez wójta wyjdzie z tysiąc osób. Do głosowania w takiej gminie jest uprawnionych ok. dwóch trzecich mieszkańców, przy frekwencji 40 proc. głosuje 2 tys. osób. W tej grupie jest ten tysiąc uzależniony od wójta. Ta grupa tworzy taki ludzki kokon zorganizowany wokół wójta, który nie jest zainteresowany żadnymi zmianami, a już w żadnym wypadku zmianą wójta. W tym upatruję największą klęskę samorządu.
W dzisiejszych czasach bezrobocia praca w gminie czy dla gminy to łakomy kąsek.
- Myśmy na początku reformy mówili, że nie powinno się dawać jakichś pensji radnym, tylko zwracać utracone zarobki, bo działalność samorządowa na świecie - z wyjątkiem USA - jest działalnością społeczną. Ludzie tam idą, bo chcą rozwijać swoją miejscowość, a nie zarobić sobie dodatkowych parę groszy. Sejm kontraktowy wprowadził jednak diety.
A co złego jest w dietach?
- Początkowo nie ograniczono nawet ich wysokości, więc już w kolejnej kadencji samorządu w latach 1994-98 pojawili się radni "dietetycy" potrafiący wyciągnąć z uczestniczenia w posiedzeniach rad i komisji nawet czterokrotność przeciętnego wynagrodzenia. Później ustawa kominowa ograniczyła wysokość diet, ale w większych miejscowościach to i tak jest ok. 2,5 tys. zł, niepodlegające opodatkowaniu. To są całkiem niezłe dochody. Taki człowiek nie ma potrzeby, żeby zmieniać cokolwiek.
W stu gminach w ogóle nie będzie wyborów, bo nie było kontrkandydatów dla obecnych włodarzy.
- Ludzie nie chcą kandydować, bo wiedzą, że i tak nie wygrają, bo jak ta grupa związana z wójtem pójdzie zwartym szeregiem - nikt z nią nie ma żadnych szans.
Demokracja to jest taki ustrój, w którym istnieje możliwość zmiany, oczywiście także kontynuacji, ale jeżeli ta kontynuacja trwa przez dwadzieścia parę lat, bo niektórzy wójtowie czy burmistrzowie to są jeszcze byli naczelnicy rad narodowych sprzed reformy to nie ma to nic wspólnego z demokracją, to raczej układ, do którego co najwyżej można dokooptować jakiegoś człowieka, ale nie można tchnąć w niego nowego ducha.
Prezydent Uszok w Katowicach już nie kandyduje, ale namaścił swojego następcę, czyli lokalny układ rzeczy zostanie zachowany. To jest bardzo niebezpieczne.
Jednym słowem, stworzyliśmy takie prawie perpetuum mobile - system, który się fantastycznie odtwarza. Może ruchy miejskie są jakąś szansą na przełamanie tego monopolu?
- One są bardzo sprytnie zbywane tzw. budżetem partycypacyjnym - daje się trochę pieniędzy, nie za dużo, i zajmijcie się tym, ale wara wam od poważnych decyzji. Te budżety to wynalazek brazylijski, nie sądzę jednak, by to było jakiekolwiek wyjście. Można tymi budżetami manipulować, w różny sposób podpowiadać, by ten, a nie inny cel został zrealizowany. To jest zabawa, okazja do szkolenia się dla młodych ludzi, bo może potem nabiorą ochoty na prawdziwą władzę i prawdziwe pieniądze. Bez zmian strukturalnych będzie to jednak tylko nalewanie młodego wina do starych bukłaków, system szybko tych ludzi zdemoralizuje.
Ludzie chcą kadencyjności, by wyrugować nepotyzm. Politycy już to wyczuli, takie partie, jak PiS, SLD i Twój Ruch, wpisały kadencyjność do programów.
- To próba zwalczania objawów choroby, a nie jej przyczyn. Nawet gdyby tę zmianę wprowadzić dziś, to zacznie ona obowiązywać najwcześniej od nowej kadencji. Większość wójtów i burmistrzów jest w wieku emerytalnym, spokojnie doczeka sobie do tej zmiany.
Wychodzi na to, że pójście na te wybory nie ma sensu.
- Trzeba stawiać na ludzi uczciwych i odważnych, którzy potrafią mieć swoje zdanie, nie wejdą w jakiś układ lokalny. Jeśli się zdarzy człowiek uczciwy, to jeszcze się to jakoś kręci.
Myśmy na początku lat 90. odbudowywali samorząd z gruzów komunizmu, później w latach 1998-99 rozbudowali go, ale po drodze weszły w życie zmiany, po których trzeba całą tę reformę zreformować. I to możliwie szybko.
Premier Ewa Kopacz zapowiedziała powstanie nadzwyczajnej komisji w Sejmie, która przyjrzy się funkcjonowaniu samorządów. Dobry pomysł?
- Przyjąłem to z radością. Aktualna komisja samorządu terytorialnego w Sejmie bardzo się boi tej nadzwyczajnej. Ta komisja od lat konserwuje ten stary układ w samorządach, konsekwentnie osłabiając pozycję rad. Ci ludzie nie potrafią tak prostej rzeczy załatwić jak janosikowe. Chcą, by było tak jak teraz, tylko trochę lepiej, czyli żeby samorządy dostały trochę więcej pieniędzy. Broń Boże zmian strukturalnych.
Jednak to, że rząd dokłada samorządom zadań, ale nie daje na to pieniędzy, jest poważnym problemem.
- To prawda, że rząd niektóre zadania spycha na samorząd, ale jednocześnie bardzo dba, by one były wykonywane według wskazówek rządowych. Przekazuje się uprawnienia, ale jednocześnie pilnuje, żeby w całym kraju wszystko było robione tak samo.
Jak można zburzyć te lokalne układy? Oddać samorządy lokalnym społecznościom? Wystarczy powrócić do wyboru wójta, burmistrza, prezydenta przez rady?
- Posłowie tego nie rozumieją. Podlegają też bardzo silnemu lobbingowi ze strony swoich partyjnych samorządowców. Wielu burmistrzów i prezydentów, którzy w 2001 r. znaleźli się w parlamencie, parło do tych bezpośrednich wyborów. A potem powrócili do samorządów, bo tam są władza i pieniądze.
Paradoksalnie ten tak atakowany samorząd powiatowy jest znacznie lepszy: starosta jest wybierany przez radę i przed nią odpowiada. Ma mniejsze możliwości manipulacji. Choć urzędy powiatowe też nie są odpowiednio sprofesjonalizowane - robi się konkursy pozorne, takie, żeby nasz wygrał.
Nic nam się w ciągu tych 25 lat w samorządzie nie udało?
- Udało. Prof. Jerzy Regulski nazwał to przełamaniem czterech monopoli państwa totalitarnego: jednolitej władzy politycznej; jednego budżetu państwa - gminy mają własne budżety; monopolu własności państwowej - zasób mienia komunalnego stanowi własność każdej gminy - i w końcu monopolu urzędników państwowych.
Za Gazetą Wyborczą opinie prof. Jerzego Stępnia
Czytałem ten artykuł. Bardzo mądry i ciesze sie ze Pan go tu zamieścił.